Zofia Manterys urodziła się w 1915 roku. Formalnie 20 Wrzesznia, ale raczej 5 Paźdzernika – miała mieć na imię Placyda. Przyjechała z rodzinnej wsi do Radzymina (była już tam Maria, później matka, ojciec i rodzeństwo) gdzie ukończyła VI i VII kl. Szkoły Powszechnej. Następnie dostała się do II Miejskiej Szkoły Rękodzielniczej w Warszawie, dział fryzjerski i w tym zawodzie pracowała prawie 10 lat (do wojny 1939r.). Po pracy uczęszczała na Uniwersytet Powszechny, który umożliwiał dokształcanie się w różnych dziedzinach i choć nie dawał żadnych uprawnień, miał duże powodzenie u tych, którzy bezinteresownie chcieli poszerzyć swą wiedzę. Po wybuchu wojny w 1939r. pojechała wraz z matką, najstarszą siostrą Stanisławą i kilkuletnią córką Mieczysława do Radzymina (wojska niemieckie zbliżały się do Warszawy, szosa była wypełniona ludźmi uciekającymi na wschód, samoloty niemieckie latały b. nisko nad szosą i torami, kolejka przystanęła, pasażerowie uciekli w pole; w Radzyminie dom już był pełen uciekinierów). Po zakończeniu działań wojennych Zofia ze Stanisławą wyjechały do jej domu, potem do Miroszowa, gdzie przebyła prawie rok okupacji niemieckiej w dość spokojnych warunkach (daleko od szlaków komunikacyjnych). Po przyjeździe do Ursusa, dzięki pomocy siostry Ireny ukończyła w ramach tajnego nauczania to samo gimnazjum, co ona. W lecie 1944r. pojechała znów do Miroszowa, tam usłyszała o wybuchu Powstania Warszawskiego dzięki tajnemu nasłuchiwaniu radiowemu przez tamtejszego mieszkańca i przyjaciela domu Józefa Janusa. Trochę pomagała w nauce dzieciom (także lokowanym po wsiach po upadku Powstania). W 1945r. wróciła do Ursusa do siostry Ireny, wstąpiła na Uniwersytet Warszawski (wykłady popołudniowe), pracując jednocześnie zarobkowo w różnych instytucjach państwowych (innych wówczas nie było). Około roku 1960 otrzymała pismo z Urzędu Skarbowego w Miechowie wzywające do wpłacenia sporej kwoty, jako zwrotu „wzbogacenia wojennego” (w czasie wojny dług ciążący na gospodarstwie w Miroszowie został umorzony lub może spłacony na korzystnych warunkach) matki, która formalnie pozostawała na Zofii utrzymaniu. Pismo wysłane do Urzędu, dotyczące spłacenia podatku dochodowego zamknęło tę b. przykra sprawę. W 1963 roku Zofia przeprowadziła się do Pruszkowa (mniejsze mieszkanie, ale z centralnym ogrzewaniem) i pracowała 13 lat jako psycholog w pobliskim Państwowym Szpitalu Psychiatrycznym w Tworkach, aż do przejścia na emeryturę w 1976r.
Zofia zmarła w Pruszkowie i została pochowana na cmentarzu Pruszków-Gąsinie (aleja A1, grób Nr.10) dnia 5 października 2012. Jej pogrzeb odbył się w południe, w kościele św, Kazimierza w Pruszkowie.
Wspomnienia Zofii Maj 2009: "Ojciec nasz, Stanisław Manterys, kupił w Miroszowie resztówkę dworu od ziemianina. P. Godewskiego i przeniósł się tam z żoną. Tam też urodziło się dziewięcioro dzieci (Stanisława, Bronisław, Marianna, Julianna, Mieczysław, Dobrosław, Irena, Zofia). W swojej rodzinnej wsi Pojałowice k. Miechowa ukończył kilka oddziałów szkoły powszechnej, jak wówczas większość dzieci na wsi (z obowiązującym w zaborze Polski – językiem rosyjskim). Bardzo jednak lubił czytać, interesował się sprawami społecznymi, kulturalnymi i polityką, co spowodowało, że utrzymywał kontakty z okolicznymi ziemianami – społecznikami i został senatorem II Rzeczpospolitej Polskiej w latach 1922-27. "Dom w Miroszowie był zbudowany z kamieni. Pierwotnie był to dworek, służący także przy polowaniu. Najstarsza siostra Stanisława opowiadała, że pamięta ze swoich lat dziecinnych (ok.1900r.), jak przyjeżdżali tam panowie ze strzelbami (prawdopodobnie na zające), a kucharz w wysokiej białej czapie sporządzał dla nich w kuchni posiłki. Dom położony był na pochyłym gruncie, podobnie jak całe pole uprawne, co powodowało niekorzystne warunki dla uprawy (nierównomierne nawilżanie gliniastej, ok. 30-morgowej ziemi itp.). Wodę przywożono do domu w beczce z niżej położonej we wsi studni (pobliska studnia była głęboka i przeważnie nieczynna). "Dom składał się z dużej kuchni i prowadzącej do niej sieni, dużego pokoju sypialnego, małego pokoju-saloniku tzw. Gankowym (obrośniętego dzikim winem), małego pokoju i dużego „salonu”, który był wykorzystywany do celów gospodarczych, gospodarczych, a w razie potrzeby służył jako szkółka, sala zebrań wiejskich, salka teatralna itp. (później przerobiony na pokój z kuchnią). "W dolince niezbyt duża wioska z biednymi, przeważnie kilkumorgowymi gospodarstwami. Najbliższe wsie to Kościejów, Mieszków (założona tam przez ziemiaństwo szkoła gospodarcza dla dziewcząt – ukończyły ją starsze siostry), gminne i parafialne. Racławice (5 km.); miasta – Działoszyce (5 km.); powiatowy Miechów (20 km.). Przy wjeździe na drogę prowadzącą w górę do domu stała kapliczka wśród drzew i krzewów. Kilkuoddziałowa szkoła powszechna, zbudowana przez Ojca na jego gruncie, była ulokowana po drugiej stronie drogi. Do tej szkoły chodziły młodsze dzieci naszych rodziców oraz dzieci z innych gospodarstw wiejskich. "Poprzednio dzieci uczone były w „salonie”. Najpierw przez starego bakałarza, potem przez stryja Piotra, po jego powrocie z wojny rosyjsko-japońskiej, (w której musiał brać udział jako „poddany” rosyjski i którego z wdzięczną i rozrzewnieniem wspominała najstarsza siostra Stachna. Starsze siostry – oprócz codziennych prac polowych i domowych – z zamiłowaniem prowadziły duży ogród, gdzie oprócz drzew owocowych owocowych jarzyn, było zawsze wiele kwiatów. "Znacznym i szczęśliwym wydarzeniem dla rodziny w Miroszowie stał się pobyt Cioci Julii Żurkowej (żony Jana, brata naszej Matki) z dziećmi na wakacjach (z Warszawy, gdzie Jan zajmował się w swoim mieszkaniu przy ul. Krochmalnej krawiectwem). Zdecydowanie nakłaniał naszego Ojca, aby kształcił młodsze dzieci, ponieważ „są dostatecznie zdolne, a na wsi zabraknie dla wszystkich ośmiorga chleba”. Ojciec z początku opierał się, ponieważ w fakcie, że syn Janek umarł ucząc się po za domem, upatrywał związek przyczynowo-skutkowy. Dopiero dalsze przekonywanie Ojca, który w czasie swej kadencji senatorskiej miał częstszy kontakt ze swym szwagrem, odniosło skutek. Dzieci – Dobrosław i Irena – zostały przywiezione do wujostwa w Warszawie, ulokowane w szkołach i znalazły tam dalszą opiekę. Pamiętam, że bardzo przeżyłam moje rozstanie z Irką, która hołubiła, a kiedy przyjechała za rok na wakacje w swoim pięknym mundurku szkolnym, to, – choć serdeczna – bardzo mnie onieśmieliła. Wesoła zaś i dowcipna starsza siostra Marysia zachęcała mnie, abym sprawdziła, czy też Irenka, po pobycie w Warszawie, nie ma takiego rybiego ogona, jaki widoczny jest na ilustracjach Syreny. A Irka w nowej szkole w Warszawie w pierwszym wypracowaniu opisała, jak to w swojej rodzinnej wsi odwiedziła kiedyś chore dziecko, które leżąc w łóżku zlizywało wapno ze ściany. Była wstrząśnięta tą biedą, tą sytuacją i tak to opisała. Wypracowanie podobało się nauczycielce, mniej jej miejskim koleżanką. "W czasie pobytu Cioci Julii z dziećmi na wakacjach w Miroszowie, zachorowałam na szkarlatynę. Długo paciam smak herbatników, nieznanych na wsi, jakimi wtedy częstowała mnie Ciocia. Wówczas też, leżąc w łóżku przez dłuższy czas, mogłam przyglądać się pięknemu obrazowi, przedstawiającego Matkę Bożą wśród aniołów. Była to duża, piękna kopia „Wniebowzięcia” Murilla, (co stwierdziłam dużo później, gdy przyjechałam z Warszawy na wakacje). "Turyści z Warszawy (Wanda – gimnazjalistka, Tadeusz – uczeń, Witold – lekkoatleta) przynosili powiew wielkiego świata. Oprócz tego, że brali udział w zajęciach gospodarczych i cieszyli się zwierzakami, także uczyli nas ich nazw francuskich (nauka języka francuskiego była wówczas tak powszechna, jak obecnie angielskiego), które zapamiętałam do dziś.. Moim wiernym towarzyszem zabaw był Witek – młodszy ode mnie, ale pomysłowy w organizowaniu zabawy i przejawiający (jak dziś to oceniam) zdolność do tego, a nazywa abstrakcyjnym myśleniem (np. w wysokich krzewach przy drodze układał z patyków całe obejście gospodarskie itp.). Pewnie to już były zadatki myślenia naukowego (wuj Janek opowiadał, że profesor Witka mówił mu, „że syn jest i zdolny, i pracowity, co nie tak często się zdarza”). Mnie zawsze cieszyły zabawy z nim, ale byłam dzieckiem wsi i pewnie jako także bardziej konkretna, a mniej pomysłowa. "W zimie wieczorami odbywało się, skubanie pierza, przy czym często ktoś czytał na głos jakąś książkę (pamiętam „Chłopów”). Przychodziły też na te wieczory gospodynie i dziewczyny ze wsi. Ojciec chętnie również pożyczał książki z biblioteki, którą otrzymał jako nagrodę rolniczą. W soboty wieczorem przybywali zaprzyjaźnieni gospodarze na „wielką politykę”. Rozważając z zaangażowaniem sprawy polskie i międzynarodowe, w ferworze dyskusji pluli czasem zamaszyście na świeżo umytą podłogę (nie należało na to zwracać uwagi). "Po pewnym czasie ojciec kupił gospodarstwo rolne w Radzyminie, gdzie mogły zamieszkać dzieci z Matką i nadal się uczyć (Irena przygotowywała się na studia, Dobrosław dojeżdżał po szkole poligraficznej do pracy, Mieczysław przebywał w szkole rolniczej w Pszczelinie k/Warszawy, ja po skończeniu szkoły powszechnej w Radzyminie zdawałam do szkoły zawodowej). Ojciec pozostał w Miroszowie, a po pewnym czasie wyjechał z bratankiem na południowo-wschodnie tereny Polski do wsi Dołhe k/Stanisławowa, skąd został wywieziony przez Sowietów na Sybir na początku II wojny światowe w 1940r. Zaginął gdzieś w drodze powrotnej do Polski w 1946r., co się ujawniło dopiero w 1995r. "W Miroszowie brat Bronisław przejął gospodarstwo obciążone długiem w Banku Rolnym w bardzo trudnym okresie (Wielki Kryzys lat 20-tych XX w.). Gdy 1 września 1939r. wybuchła wojna, w Miroszowie znajdowali schronienie ludzie zagrożeni systemem hitlerowskim – m.in. Cygan, ksiądz-profesor z poznańskiego, sowiecki żołnierz-uciekinier niemający ochoty na powrót do swej jednostki i inni wędrujący, zatrzymuję przelotnie. Od czasu do czasu przybywały też małe oddziały podziemnej polskiej partyzantki. Miroszów był dość bezpieczny, odległy od szosy, od miast. W stodole i pod nią były schodki, w których polscy partyzanci umieszczali swoje rzeczy (ubrania, pożywienie, czasem broń). Przyjeżdżali furmankami, coś zabierali lub przynosili i wyjeżdżali. Ja znalazłam się w Miroszowie po kilkuletniej przerwie, w listopadzie 1939r. odwożąc siostrę Stasię Dąbkowską z W-wy po leczeniu u siostry Ireny w Ursusie (mieszkanie na ul. Pańskiej w Warszawie zostało włączone przez niemieckie władze do getta żydowskiego). Po około rocznym pobycie u brata wróciłam do Ursusa, gdzie Irena zorganizowała w ramach tajnych kompletów naukę na poziomie maturalnym w W-wie. W warunkach okupacji hitlerowskiej wiło się to z pewnym ryzykiem – brak zaświadczenia o zatrudnieniu, łapanki na ulicach, wywózki do obozów pracy. Wszystko jednak skończyło się szczęśliwie i w lipcu 1944r. znów wyjechałam do Miroszowa, aby przewieźć tam ściśle wtedy reglamentowany spirytus, a przywieźć miód. W pociągu zjawiła się hałaśliwa jak zwykle niemiecka kontrola wojskowa. Odsunęłam się od cennej paczki, nikt się do niej nie przyznał i paczka ocalała. Miałam wrócić do Ursusa po 2 miesiącach, tymczasem zaprzyjaźniony z bratem Józef Janus wyłowił w tajnym nasłuchu radiowym wiadomość o sierpniowym wybuchu Powstania Warszawskiego. Tak więc pozostałam w Miroszowie w niepewności, czy Ursus ocaleje (Fabryka, bliskość W-wy). Informacje były niepewne, listy długo nie dochodziły. "Po upadku Powstania Warszawskiego w październiku 1944r. napłynęła do wsi fala osób ewakuowanych z W-wy i pozbawionych wszelkiego dobytku. Do domu brata przydzielono panią w średnim wieku, miłą bibliotekarkę. Do sąsiedniego domu nauczycielskiego – małżonków z synkiem. I tak w całej niemal wsi. Ujawniła się bardzo miła cecha mieszkańców wsi – ze współczuciem rozumieli, że tym ludziom musi być bardzo ciężko życz w takiej biedzie, bo przecież nie są do miejsca tak, jak my przyzwyczajeni. Po wyjeździe p. bibliotekarki w domu przebywała matka z kilkunastoletnią córką (Zulka Czajkowska), miłą, inteligentną dziewczyną, która zaproponowała, aby przy Świętach Bożego Narodzenia przedstawić „Jasełka”. Sama napisała tekst, reżyseria była wspólna, a ja zostałam wyznaczona do zapowiedzenia przedstawienia. Role odgrywały dzieci i młodzież z domu i ze wsi. Ubiory „aktorów” to kapy, firanki itp., oraz wszelkie szczegóły przygotowane domowym sposobem. To wniosło dużo radosnego podniecenia w okresie, gdy mówiło się już o końcu ponurego czasu wojny, (choć nadal obowiązywał zakaz wszelkich zebrań). Niedzielne przedstawienie odbyło się w „salonie”, (który na codzień służył za pomieszczenie gospodarskie), gdzie skrzętnie ściągnięto ławy i krzesła. Widownia była pełna, ludzie odprężeni, pogodni i przyjaźni – nasuwała się myśl, że wyzwoliła się jakaś potrzeba kultury, choć w tak zgrzebnej postaci. Za drobne opłaty (chętnie wpłacone) zapobiegliwe gospodynie zakupiły komplet chusteczek do nosa, (co wtedy wymagało pewnych zabiegów), aby podarować je miłemu księdzu-katechecie z Racławic. "Po zakończeniu wojny w styczniu 1945r. i nadaniu Polakom przez zwycięskich Sowietów władzy komunistycznej, brat Bronek, ciężko pracujący od najmłodszych lat, a także zawsze ofiarny i uspołeczniony został napiętnowany jako „kułak”. W trakcie posuwania się wojsk radzieckich do domu przybył kilkunastoosobowy oddział tych wojsk. Żołnierze spali na podłodze w kuchni (dowódcy – w małym pokoju w łóżkach). Kiedy rano bratowa zaproponowała im zjedzenie śniadania (zupa z chlebem), ociągali się z niepewnymi minami. Dopiero, gdy młody i sympatyczny służący Władek wraz z małym bratankiem na kolanach zaczęli zajadać, żołnierze ochoczo zasiedli do stołu. Przedtem widocznie bali się. Żołnierze byli sympatyczni, sprzątnęli słomę z podłogi i poszli dalej. Później nadeszła chwila krytyczna – jakiś sowiecki funkcjonariusz przyszedł do domu, wezwał gospodarza, a gdy w pokoju zasiedli przy stole, wyjął broń, położył ją na stole i wypytywał brata dość długo i nieprzyjaźnie. Po kilku dniach brat Bronisław, poinformowany o niebezpieczeństwie przez zaprzyjaźnionego dawnego służącego Jana Grelęm ukrył się gdzieś na pewien czas. Kolejni władcy – tym razem komunistyczni – nachodzili dom kilkakrotnie (przyczyną tego było z pewnością przedwojenne senatorowanie ojca oraz to, że gospodarstwo to było największe w okolicy). Nowe władze tzw. Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej przydzieliły na mieszkanie w domu chorą kobietę z 1-rocznym synkiem, wypędzona z Kresów Wschodnich przez nacjonalistów ukraińskich i całkowicie pozbawiona dobytku. Miejscowe nasze władze (złożone przeważnie ze znanych okolicznych obiboków i złodziejaszków) sprawdzały, czy kobiecie nie dzieje się krzywda. Po około roku i przyjeździe męża, kobieta ta wyjechała do przydzielonego gospodarstwa na zachodzie Polski, gdzie odwiedził ich nasz brat z żoną (ja wyjechałam wcześniej do Ursusa, skąd dojeżdżałam do W-wy na studia i do pracy). "Kiedy prowadzący gospodarstwo brat Bronisław zachorował (1960r.), sprzedano gospodarstwo i jego rodzina przeprowadziła się do Ursusa (mieszkała tu siostra Irena z rodziną), gdzie zakupiono dom z ogrodem. Część tej rodziny mieszka tam dotychczas. Brat Bronisław i jego żona po śmierci zostali pochowani w Ursusie. "Dom w Miroszowie po pewnym czasie rozpadł się całkowicie."
Zofia Manterys was born in 1915 (formally on 20 September but rather on 5 October) in Miroszów. She was to be named Placyda. There she completed her sixth and seventh year of primary school. From there she attended the municipal school of handicraft, hairdressing section. Zofia was a hairdresser for almost 10 years until the World War II in 1939. After work she attended general university which helped her obtain skills in various employments and which was popular with those wishing to expand their knowledge. After the outbreak of the war Zofia moved with her mother, her eldest sister Stanisława and the little daughter of brother Mieczysław to Radzymin. (The German armies were approaching Warsaw, the highway was filled with people escaping to the east, and German planes were flying low over the road and railway line. Their train stopped and the passengers ran to hide in the fields. When they arrived the house in Radzymin was already full of refugees.) When the fighting stopped Zofia and Stanisława returned home, then to Miroszów, where she remained almost a year during the German occupation, under fairly uneventful conditions, being far from the main lines of communications. After returning to Ursus and thanks to her sister Irena’s help, Zofia completed the clandestine secondary school as did Irena. In the summer of 1944 while in Miroszów, she heard of the Warsaw Uprising through the clandestine radio broadcasts captured by a local family friend Józef Janus. There she helped with classes for children (which transferred to villages after the suppression of the Warsaw Uprising). After the war in 1945 she returned to Ursus to her sister Irena, enrolled in the Warsaw University (evening classes) and worked at the same time in various government institutions. In 1960 she received a letter from the tax authorities in Miechów calling upon her to repay a substantial amount, as restitution, because her mother was considered having financially benefited from the war. Her mother was by then formally under the financial support of her daughter. A letter by her explaining the full satisfaction of all taxes put a final stop to this rather unpleasant episode. She gained a masters degree in psychology. In 1963 Zofia moved to Pruszków, Warsaw, to a smaller apartment with central heating and for 13 years worked as a psychologist in the nearby National Psychiatric Hospital in Tworki, until her retirement in 1976.
Zofia died in Pruszków and was buried at the Pruszków-Gąsinie cemetery (alley A1, grave #10) on 5 October 2012. Her funeral was at 12noon at the church of Świetego Kazimierza in Pruszków.
Zofia recorded in May 2009: "Our father Stanisław Manterys purchased from the local squire Godewski, part of a country estate in Miroszów, where he moved with his wife. Their nine children were born here (Stanisława, Bronisław, Marianna, Julianna, Mieczysław, Dobrosław, Irena and Zofia). In his native Pojałowice village near Miechów he completed some years of primary school, as was the case with most country children at the time (because Poland was under Russian occupation and Russian was the compulsory language of education). But he liked reading, and took an interest in social, cultural and political issues, which brought him into contact with the socially conscious landed gentry and which eventually made him a Senator of the Polish Republic between 1922 and 1927. "The house in Miroszów was built of stone. It was originally a small manor house, used also as a hunting lodge. The eldest daughter Stanisława remembers as a child (about 1900) seeing the gentry arrive with shotguns (probably for rabbits) and a cook with a tall white hat preparing meals. The house and land lay on a slope, which made farming difficult (uneven water seepage on the clay soil) on the 42 acre property. Water was brought to the house in a barrel from the village below (the nearest well was deep and mainly inactive). "The house had a large kitchen attached to the vine-overgrown entrance hall, a large bedroom, a small salon which we called “the hall room”, another small room and a large “salon” which was used as the farm workroom (when needed it served as a schoolroom, village meeting room, home theater, etc. It was later converted to a living room/kitchen). "Below in the vale stood a small village with poor farms of usually only a few acres. The nearest villages were – Kościejów, Mieszków (my sisters attended a school established there by the gentry) and Racławice (5km). The nearest towns were – Działoszyce (5 km) and Miechów the county seat (20km). A roadside shrine, amid trees and shrubs, stood at approach road to the house. A primary school, erected by my father on his land, stood on the opposite side of the road. Our parent’s younger children and those from the neighborhood farms attended there. "Before that the children were taught in the “salon”. First by an elderly teacher, then by our paternal uncle Piotr Manterys after his return from the Russo-Japanese war in which he took part as a subject of the Russia. He was fondly remembered by our eldest sister Stanisława. The older sisters – apart from their regular house and farm chores – took pleasure in tending the large orchard, vegetable and flower garden. "An important and happy occasion for the family was the arrival from Warsaw of aunt Julia Żurek (wife of Jan, our mother’s brother) with her children for the holidays. Uncle Jan had a tailoring business in his home at ul. Krochmalna in Warsaw. He prevailed upon our father to educate his children, saying that they were capable and the farm could not support them all. Father at first resisted, because he considered that the early death of his son Jan while away from home was a caution against the children leaving home. "The Żurek’s took Dobrosław and Irena into their care by taking them to Warsaw and sending them to school there. I remember how Irena’s departure affected me. She spoiled me. When after a year she came back for the holidays in her pretty school uniform, though she was kind as always, I was shy with her. But the witty elder sister Marianna encouraged me to check if Irena had acquired a fish tail such as the mermaid statue of Syrena, the emblem of the city of Warsaw. In her first school essay, Irena wrote how in her native village she visited a sick child, which lay in bed licking the lime off the wall. She was shocked by this poverty and wrote about it. The essay appealed to the teacher but not to her city-dwelling friends. "During aunt Julia’s stay over the holidays in Miroszów, I contracted scarlet fever. I haven’t forgotten the taste of biscuits, unknown in rural areas, which aunt Julia gave me at the time. While laying ill in bed for a long time I would gaze at a beautiful icon of Our Lady surrounded by angels. It was a large, beautiful copy of Murillo’s “The Ascension” (I learned this fact later, when on holiday from Warsaw). "Tourists from Warsaw (Wanda – a gymnast, Tadeusz – a student, Witold – an athlete) brought with them a whiff of the wider world. In addition to taking an active part in the farm work and delighting in the presence of farm animals, they taught us French (learning French was then as widespread as is English now) and which I still remember to this day. My playmate was Witek – who was younger than me but who was full of ideas in organizing games and who already showed signs of abstract thinking (this is an assessment I made in later adult life). These were the beginnings of scientific thinking – uncle Jan related how the teacher said that Witek was an able and diligent student, which is a rare combination. I always enjoyed playing with him, but I was merely a country child, and practical rather than inventive. "The winter evenings were occupied in down plucking for bedding, and sometimes someone would read aloud some book. I recall in particular the classic epic Chłopi (“Peasants”). Neighbouring women and girls would come to those evenings. My father gladly loaned out his books from the home library, which he won as a prize at an agricultural exhibition. On Saturday evenings the local farmers (father’s friends) would come to talk politics. The heated discussions on national and international issues were sometimes punctuated by spitting on the freshly scrubbed floor – one was expected not to notice. "After some time my father purchased a farm in Radzymin, where my mother and the children were to move. Irena was preparing for college, Dobrosław commuted to his work as a printer after having completed his apprenticeship, Mieczysław attended an agricultural school in Pszczelin near Warsaw. Having completed my primary schooling in Radzymin I sat exams for entry to a trade school. Father remained in Miroszów and after a while migrated with his nephew to south-eastern Poland, to the village of Dołhe in the Stanisławów province. From there he was deported by the Soviets to Siberia at the beginning of World War II in 1940. He disappeared somewhere on his return to Poland in 1946, which we did not learn of until 1995. "In Miroszów our brother Bronisław took over the farm which was encumbered with debt to the Rural Bank during a very difficult period (the Great Depression in the second decade of the 20th Century). When World War II erupted on 1 September 1939, Miroszów became a haven for people hiding from the German Nazis. Among them was a Gypsy, a professor-priest from Poznań, a deserter from the Russian army who had no wish to return to his unit and other temporary refugees. And from time to time small units of the Polish Underground Army. Miroszów was reasonably safe, some distance from the regular road and towns. The barn had storerooms, above and below floor, where the Polish partisans stored their spare clothes, food and sometimes their arms. They would arrive by horse carts, take something, store something and depart. "After a few years of absence I found myself again in Miroszów in November 1939, when I accompanied my sister Stanisława Dąbkowska from Warsaw, after her convalescence at my sister Irena’s place in Ursus. Our apartment at ul. Pańska in Warsaw was taken over by the German authorities for inclusion in the Jewish Ghetto. After a year with my brother in Miroszów, I returned to Ursus where my sister Irena organised clandestine classes at college level in Warsaw. This was a risky undertaking under German occupation – lack of officially approved identification, street arrests and transports to concentration and forced-labour camps in Germany. We survived that and in July of 1944 I once again went to Miroszów with the then strictly rationed alcohol and to bring back honey. A noisy German army inspection boarded the train. I disowned any knowledge of the parcel and it survived the inspection. I was planned to return to Ursus after two months but my brother’s friend, Józef Janus, heard on the clandestine radio the news of the Warsaw Uprising. I remained in Miroszów in a state of uncertainty whether Ursus would survive (with its factory and proximity to Warsaw). Information was unreliable and mail deliveries were disrupted. "After the collapse of the Warsaw Uprising in October 1944 there was an influx of people forcefully evacuated from the city to the countryside. They were destitute. A middle-aged woman (a librarian) was assigned to our house. The neighbours were allocated a married couple and their little son – and so it was in all homes in the village. The quality of character of the villagers became apparent – their understanding of the sorry plight of these townsfolk who were unused to life in the country. After the librarian’s departure we had mother with a teenage daughter (Zula Czajkowska), a pleasant and intelligent girl, who suggested we hold a Nativity play at Christmas. She wrote the script and directed the play herself. I was given the task of the announcer. The actors were the children and youth from the village and neighbourhood. The “actors” dressed up in bedspreads, curtains, etc. Everything was home made. This brought much joyful excitement during a period when there was already talk of the end of the dreary war years, though there was still a prohibition on holding any group gatherings. The Sunday play was held in our “salon” (which was usually used as the farm workroom), where benches and chairs were set up. It was a full house, the people relaxed, cheerful and friendly – it seemed that a need for some culture came to the surface, even in such unsophisticated conditions. For a small fee (gladly given) the enterprising ladies purchased a set of handkerchiefs, which was an achievement in those days, as a present to the helpful priest-catechist from Racławice. "After the war ended in January 1945 and Poland was handed over to Russian communist rule, our brother Bronisław, a hardworking man all his life, ever self-sacrificing and socially, was declared a “kulak” (an exploiting capitalist farmer). During the approach of the advancing Russian forces, a unit of that army arrived in the village. The soldiers slept on the kitchen floor, the officers on beds in the small room. In the morning my sister-in-law offered them breakfast of soup and bread. They were reluctant and uncertain. Only when our amiable servant Władek, with his small nephew on his knee, started to eat, the soldiers sat down to eat with a will. They were probably afraid. The soldiers were friendly, swept up the hay on which they slept from the floor and left. Then came a critical moment – some Russian official came to the house, called over our brother Bronisław and when they sat at the table took out a weapon, lay it on the table and interrogated him at length and in an unfriendly manner. After a few days our brother Bronisław, informed by a friendly former servant Jan Grela of an impending danger, went into hiding for a time. The successive rulers, this time the communists, intruded a number of times in our home. The reason for this was probably that our father was a senator before the war and that our farm was the largest in the area. The new rulers of the so-called Polish People’s Republic assigned a sick woman, with her one year-old son, to live with us. She was deported from eastern Poland by Ukrainian nationalists and totally deprived of her possessions. Our local authorities (made up mostly of known loafers and petty thieves) kept checking if the woman was not being mistreated. After a year, when her husband joined her, she went to a farm allocated to them in western Poland, where they were visited by our brother and his wife. I returned to Ursus and commuted to Warsaw for study and work. "When my brother Bronisław fell ill in 1960, the farm was sold and his family moved to Ursus, where Irena lived with the rest of the family – they purchased a house with a garden. Some members of that family live there to this day. Bronisław and his wife were buried in Ursus. "Over time, the house in Miroszów fell into complete ruin."